Witajcie,
Z czym kojarzy wam się fraza "czarne klucze"? Bo chyba tak najlepiej przetłumaczyć termin The Black Keys. Mnie osobiście z nutami, ew. z tymi małymi "niewiadomopoco" istniejącymi czarnymi klawiszami na klawiaturze pianina. Pewnie ktoś życzliwy niedługo wytłumaczy mi ich przeznaczenie, jednak ja laik w kwestii techniki pianina i tak nie zrozumiem. Niemniej wracając do kluczy. Nuty są mi chyba najbliższe kiedy myślę o The Black Keys- nuty, i to te najlepsze, starannie dobrane, uzupełniające się wzajemnie, tak, że tworzą harmonię- nie natarczywą, nie zajmującą, ale taką która na długo zapada w pamięci.
Dziś tekst o zespole, a w zasadzie o wrażeniu jakie wywarła na mnie muzyka, serwowana przez zespół The Black Keys. Gorąco zapraszam fanów, ale i tych którzy szukają czegoś oryginalnego, świeżego i posiadającego moc świetlówki zanurzonej w beczce wódki.
I wanted love, I needed love,
Most of all, most of all
Someone said true love was dead
And I'm bound to fall, bound to fall
For you
Oh, what can I do?
O tak, to ten utwór spowodował największy uśmiech, fascynację i całkowite oddanie się słuchaniu muzyki. Kawałek do tego stopnia zapada w pamięć, że dziś nieświadomie nucę go np. krojąc cebulę. Kompozycja nie tylko zyskuje dzięki stonowaniu, wyważeniu środków muzycznych i tekstu, ale także dzięki charakterystycznemu dla zespołu wykorzystaniu filtrów modyfikujących głos wokalisty- nadając mu brzmienia charakterystycznego dla utworów z okolic lat 50 ubiegłego wieku. Zresztą- cały utwór jest wyrwany jakby z innej epoki. Nie chodzi tutaj już o klawisze, delikatnie choć zdecydowanie wcinające się w psychikę- coś pomiędzy klawesynem a hammondem- nie chodzi o gitarę delikatnie podbijająca tempo. Chodzi o całokształt który buduje w naszych uszach świadomość istnienia czegoś więcej niż tylko dźwięk. Świadomość, że muzyka to coś więcej, coś co właśnie nadaje jej sens i brzmienie. Ta niestety rzadka cecha przejawia się właśnie wtedy gdy środki wykorzystywane do tworzenia muzyki są skąpe. Instrumenty grają selektywnie, a wokal nie stara się ich koniecznie przekrzyczeć. Co więcej ta nuta głębi, która kiedyś występowała znacznie częściej, dziś jest już prawie zapomnianą.
Dokładnie to samo, lub troszkę mniej mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć czy napisać o każdy z utworów zamieszczonych a płycie. Są zjawiskowe, a statuetka Grammy jakąkolwiek ma wartość w tym przypadku została nadana jak najbardziej słusznie.
Sami słyszycie, kawałek powyżej, także pochodzi z płyty "Brothers" i jak pozostałe spokojnie może walczyć dla mnie o pokój na Ziemi, chronić planetę przed kosmitami, i w razie gdyby jednak obcy byli pokojowo nastawieni, może odgrywać role ambasadora pokoju. Tacy są fajni!
Ale na płycie "Brothers" się nie skończyło. Nie mogło, skoro takie wrażenie wywarła ona na mnie. Z drugiej strony bałem się rozczarowania, że oto trafię w jakieś "mętne odmęty" na których zacznie się prawdziwie alternatywna muzyka z pod znaku ambientu lub śpiewu gardłowego hoomi.
Przygotowany byłem na wszystko byle by tylko zgłębić tę dręcząca mnie tajemnicę. Postarałem się o nagrana grupy, i rozpocząłem eksperyment- czy pozostałe nagrania sprostają wizerunkowi, który utkwił w mojej głowie. Okazało się że nie tylko sprostały, ale sprawiły, że choć to ciężkie do wytłumaczenia i spełnienia, mój szacunek wobec zespołu wzrósł jeszcze bardziej.

Te dwa utwory idealnie opisują to co czeka was podczas przesłuchiwania materiału sygnowanego przez The Black Keys. Jest jeszcze jedna rzecz o której nie wspomniałem, a która także albumu dotyczy. Banjo. Znów banjo i to w jaki sposób je odbieram. Po raz kolejny musiałem się przeprosić z tym instrumentem, tym razem chyba już na dobre, bo to w jaki sposób wprowadza ono do utworu Psychotic Girl, nie było by możliwe z wykorzystaniem innego instrumentu. Brawo.
Pozostaje mi jeszcze opisać wrażenia z płyty "The Big come up" wydanej w roku 2002. Tutaj chyba najbardziej można poczuć bluesa. cała płyta wypełniona jest brzmieniami, które tak dobrze się kojarzą. To ta płyta przynosi mi chyba najwięcej skojarzeń do takich wielkich zespołów jak ZZ Top, The Doors czy The Animals. Jasny przekaz i bardzo mocna linia gitary zarysowana na wszystkich nagraniach, dać mogą słuchaczowi dawkę energii dzięki której można śmiało iść w deszczu nawet na drugi koniec świata. Słuchając utworu Run me down, spokojnie mogę porównać go do muzyki Muddego Watersa, by po chwili dać się uwieść przez Leavin' Trunk, kojarzącego mi się nieodmiennie z Glorią w wykonaniu Hendrixa. Jednym słowem - wyśmienicie. Wydaje mi się, że obrana przeze mnie droga- od najnowszego albumu do jednego z pierwszych była właściwą. Pokazała mi nie tylko przemianę, ale przede wszystkim korzenie najnowszej twórczości, i chyba kierunek który The Black Keys obrało. Z czystej przyzwoitości, by nie przedłużać tej i tak już długiej noty, pominąłem inne nagrania zespołu- was jednak gorąco zachęcam do wysłuchania wszystkiego co oferują, a szczególnie albumu live, który obecnie zaprząta moje myśli.
I tym pozytywnym akcentem, a także ostatnim już dziś klipem żegnam się z wami, po to by rozpocząć prace nad kolejną recenzją.
Z muzycznym pzdr...
Niezależny Recenzent Miejski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość, oddzwonię wkrótce, choć może niekoniecznie mi się uda:P